Całkiem niedawno były walentynki, i pomijając całe to zamieszanie w sieci, burzliwe rozmowy, że się komuś podoba, a komuś się nie podoba, że to sztuczne, i że ze Stanów przyszło lub przylazło, i nie nasze takie nie narodowe, to jedno dla mnie, w tym wszystkim jest pewne, i to już wiemy od dawien dawna – zakochujemy się w obrazie osoby, a nie w niej samej.
W jakim obrazie? Ano w naszym wyobrażeniu tej osoby, a nie w realnym stojącym na czterech nogach realnym, namacalnym człowieku. I wszyscy robimy to tak samo. Zakochiwanie się w sobie nawzajem jest ludzkie. Kochanie takie na co dzień, gdy ona nie ma siły, i w papilotach nie wygląda już tak jak na pierwszej randce jest sztuką, w której wprawiamy się przez całe życie, bo życie to warsztat. Warsztat, w którym bierzemy udział 24 h na dobę, i 365 dni w roku, chyba, że akurat mamy rok przestępny, to wtedy 366 dni. I nie ma tutaj zapowiedzianych egzaminów. Są same do cholery niezapowiedziane kartkówki. Nie przyswoiłeś materiału? Kogo to obchodzi. Oblałeś, z powrotem do kolejki, i ucz się.
Zakochujemy się w obrazie osoby, a nie w niej. To takie trudne do zrozumienia, zresztą samo zrozumienie nie wiele daje. To trzeba poczuć, niejako zorientować się wewnątrz siebie, w sobie to zauważyć. Zrozumienie wiele Ci nie da, bo zrozumienie mechanizmów to świadomość, a świadomość, to nie to samo co rozwój. Często świadomość nie idzie w parze z rozwojem. Znam mnóstwo osób, które potrafią wzbudzić w sobie samych wspaniałe górnolotne myśli, idee, impulsy, taką aurę naprawdę uniwersalnej miłości, czasami nazywanej miłością bezinteresowną. Potrafią na chwilę zaczarować w około siebie, i stworzyć w tej chwili aurę wspólnoty, przyciągania, zjednoczenia, takiego “my razem”. A potem wracają do swojego życia, i mają tam rozpieprzoną relację z partnerem, jeszcze bardziej pokręcone relacje z byłym, a z matką i ojcem nie utrzymują kontaktu od 15 lat. I o czym to świadczy? O tym, że świadomość to jedno, a rozwój to drugie. Rozwój to umiejętność życia tutaj, na ziemi, a nie w jakimś Ayawascowym klimacie jedności, miłości i serca. To umiejętność radzenia sobie w materii. Zarabianie pieniędzy, które są do życia potrzebne. Zdolność do radości podczas szorowania garów, i czyszczenia zapchanego szamba na ogrodzie, zdolność do dawania wolności wyboru drugiej osobie, nie zaś kontrolowanie jej, na przeróżne znane sposoby.
Dużo związków się rozpada. Po prostu ludzie patrzą sobie w oczy, po trzech miesiącach hormonalnego haju, i stwierdzają, że to nie to… że on czy też ona nie są miłością ich życia. Pierwsze sygnały, że coś jest nie tak przychodzą wcześnie. Ale my je ignorujemy. On za bardzo wychyla za kołnierz. Ona to widzi, ale mówi gdzieś tam w sobie, w środku “jakoś to będzie… kocha mnie, zmieni się… ostatecznie może po prostu ja przesadzam… nie można mieć wszystkiego… nie mogę przecież tego stracić… nie chce być sama…” i tak racjonalizujemy to, co oczywiste dla kogoś kto stoi z boku, i nie jest zaangażowany. Czy my w takich sytuacjach mamy w ogóle wybór? Takie są prawa miłości od pierwszego wejrzenia. Potem na ustawieniach wychodzi, że Ona celowo go wybrała, bo jej tato pił, i bił matkę. Ojca nie mogła uratować, bo była za mała, więc broniąc się przed bezsilnością, której doświadczała jako mała dziewczynka, postanowiła, że jak dorośnie to zbawi tatę. Ale taty nie da się zbawić. Tata był taki jaki był, nie był inny. Był właśnie taki jaki był. Pił, i bił, nie umiał inaczej. Czy był podłym draniem? A co to ma za znaczenie? Lubujemy się w ocenach, ale one nic nie wnoszą, bo fakty są takie, że ten podły drań to właśnie nasz tata… nikt inny, ale nie potrafimy się na to zgodzić. Więc taka mała dziewczynka, która pewnie siedzi w każdej dorosłej kobiecie, mówi wewnętrznie. Uratuje go. I bierze sobie za partnera właśnie takiego chłopa, jak jej ojciec. Po co? Po to, aby po raz kolejny przeżyć już bardziej świadomie swoją bezsilność. To na jednym poziomie, a na drugim, z czystej dziecięcej ślepej miłości. A prawda jest taka, że nikogo nie da się uratować. Nikogo nie da się kontrolować. Nikogo nie da się zbawić. Każdy do jasnej cholery musi zbawić się sam.
Ostatnio chciała do mnie przyjść para. W konflikcie oczywiście. Zadzwoniła ona, i zaczyna od tego jaki to jej mąż jest taki i owaki, i że ona go przyprowadzi na moje warsztaty, żeby On zobaczył. Zadałem jedno pytanie. Czy mąż sam chce przyjść? Odpowiedziała, że mąż jeszcze nie wie, ale już jej w tym głowa, aby przyszedł. Kim ja miałem tam być? Kim miałem być dla tej kobiety? Miałem być jej narzędziem wymierzonym w jej męża. Jako jakiś autorytet, miałem się tam stawić, i potwierdzić, że z niego to jest kawał drania. Czy to mogłoby się udać? Nie. To nie mogłoby się udać, bo stawiłbym się tam ponad nim. A tego mi nie wolno robić.
Stając w miejscu, gdzie widzimy drugiego człowieka jako człowieka, a nie nasze narzędzie do zaspokajania potrzeb stajemy w obliczu prawdy. W obliczu prawdy, że nie mogę go kontrolować. Nie mogę go ani zatrzymać, ani więzić, bez względu jak szczytne pobudki mogą mną kierować, jak np. uratowanie kogoś przed pójściem w śmierć. A ta prawda przeraża, a zarazem stawia nas w pełnej obecności, w pełnej obecności w chwili obecnej. Nie za tydzień, nie za rok, ale w tu i teraz. Być może to nasze ostatnie podanie sobie ręki, być może to nasze ostatnie spojrzenie temu człowiekowi w oczy, być może już go więcej nie zobaczymy, i trzeba mieć jaja, aby, w takim miejscu wystać. Nie pobiec i nie ratować, ani nie próbować zatrzymać, gdy ktoś chce odejść.
Zakochujemy się w obrazach, w oczekiwaniach, w pragnieniach, w tym wszystkim co nas pociąga a nie umiemy tego brać od matki i ojca. W miękkości i sile. W łagodności i twardym męskim szorstkim dotyku. A to wszystko czeka na nas w ramionach matki i ojca. Nawet tego najgorszego ojca. Ostatnio na warsztatach w Krakowie była pewna kobieta, która była mocno zidentyfikowana z ofiarami. Na ustawieniu wyszło, że mocno idzie w śmierć, w zabicie siebie, i w chorobę, która ją wykończy. Gdzie było zdrowie? Gdzie była jej wola walki o życie, gdzie była siła do życia? Przy sprawcach, z przeszłości i przy sprawcy z jej dzieciństwa, przy ojcu, który pił i bił. Tam znalazła siłę do zdrowia. A te wszystkie obrazy, jaki on powinien być… jak było go za mało… jak nie potrafił być idealnym ojcem niczym Bóg… to wszystko tylko broniło ją przed prawdą, o niej, o jej mamie i o tym, jaka była miłość jej mamy do jej taty. Czy ona była zdrowa? Czy ona była toksyczna. Tak, była toksyczna, była taka jaka była, właśnie taka. Nie inna. Dopiero jak klientka stanęła w pozycji dziecka do swoich rodziców, dopiero jak wzięła od tego „złego ojca” poczuła głęboką ulgę, i rozluźnienie w ciele.
Po okresie burzy hormonalnej, która ma miejsce zawsze na początku związku, gdzie patrzymy przez różowe okulary, w pewnym momencie nadchodzi taki moment, gdzie musimy się skonfrontować ze swoimi wyobrażeniami. A to boli, bo okazuje się, że ludzie są ludzcy, z wadami, ze swoimi słabościami, ze swoimi wzlotami i upadkami, po prostu ludzcy. Nie są wyjątkowi, będąc jednocześnie wyjątkowymi, w swojej ludzkiej naturze. Są takie osoby, które zrobią wszystko, aby ta fatamorgana nie opadła, aby wzniecić kurz, aby znów nie było nic widać. Aby sprowokować kłótnie, w której znów mogą coś mocniej poczuć, bo codzienność i rutyna ich przeraża. Stworzą sobie alter świat. Nauczą się doskonale okłamywać siebie, a prawda zazwyczaj jest prosta i oczywista, i przed naszymi oczami. On jest taki jaki jest. I ja nie mam wpływu na to jaki jest, i co zrobi. Ja jestem taka jaka jestem, i on nie ma wpływu na to co ja zrobię. Aby dać wolność partnerowi, najpierw trzeba samemu zgodzić się na swoją wolność.
Świadomość schematów, w jakie jesteśmy uwikłani to nie to samo co przepracowanie schematu. Mogę mieć świadomość, że druga osoba nie jest moją własnością, i nie mogę od niej wymagać, aby np.. Była mi wierna. Hellinger mówi, że wierności nie można wymagać, że nie można jej oczekiwać, mówi, że wiernością obdarowuje się drugiego człowieka, jako czymś co się samemu posiada. I wierność można komuś dać w prezencie. A czy ktoś też da nam swoją wierność. Tą fizyczną, tą emocjonalną, czy zdradzi? To już jego decyzja. Drugi człowiek nie jest naszą własnością. Jak nie da, nie potrafi obdarować, to decyzja, co robić dalej. Powstaje potrzeba wyrównania, ta potrzeba nie zaspokojona rozwala związek.
Prawda jest taka, że każdy potencjalnie może robić co chce, z kim chce, kiedy chce, i o tej porze, kiedy mu się żywnie podoba. Nie mamy wpływu na drugiego człowieka. Znaczy możemy nim manipulować. Zarzucać słowami na jego percepcję siatki, różne obrazy, różne pułapki, komunikując się nie wprost. Zakładając pieczęci hipnotyczne. Powtarzając pewne zwroty i słowa, jak mantry. Możemy wchodzić ze swoimi butami w jego sen, o nas, o świecie, o pragnieniach. Pięknie o tym mówi film z Leonardem Di Caprio – Incepcja. Można się tego nauczyć w warsztatach NLP. Kodowania, budowania meta obrazów, używania metafor, działań podprogowych. Cały rynek jest pełen tego rodzaju usług. Lecz powiem Wam, że z mojego doświadczenia to wszystko jest gówno warte… dlaczego? Dlatego, że to wszystko gdzieś tam na samym spodzie podszyte jest strachem. A to co wynika ze strachu, zawsze na końcu przyniesie także strach.
Ostatnio zgłosił się do mnie klient. Powiedział, że chce się zabrać za temat przed, którym uciekał przez całe swoje dorosłe – już świadomie – życie. Uciekał przed swoją mamą. Powiedział, że już był na wszystkich szkoleniach z zakresu podrywania kobiet, wpływania podprogowo na ich decyzje, rozkochiwania ich w sobie, był na warsztatach tantry, gdzie uczył się być doskonałym kochankiem. I stwierdził na koniec, że faktycznie to wszystko jest skuteczne. Działa. Daje mu poczucie kontroli nad tym co się dzieje w relacji. Tylko za każdym razem, po jakimś czasie on i tak w tej relacji ucieka. I jak już znajdzie jedną kobietę, to chce następną, bo nie może być z jedną. Przeprowadziliśmy sesję indywidualną, a potem przyjechał na warsztat. Co się okazało? Okazało się, że miał siostrę, o której nikt nie mówił, a może nawet nikt nie wiedział. I przez całe życie szukał jej, w innych kobietach. Tak to się dzieje, tak to wychodzi na ustawieniach systemowych. Facet przez prawie 40 lat czuł za kimś, za czymś ogromną tęsknotę. Tą dziurę w sobie próbował sobie wypełnić, pracą, kochankami, alkoholem, kolejnymi związkami, i wszystko zmierzało w jednym kierunku… nad przepaść, aż w końcu się obudził. Aż w końcu znalazł w sobie, to co było zagubione, wykluczone, zapomniane. Znalazł to w sobie. Poczuł głęboki spokój. Uczucia zablokowania dostępu do mamy puściły, uczucia złości na mamę, puściły, uczucia osamotnienia, odcięcia, ciągłej potrzeby biegu puściły. Bo to wszystko było nie do końca jego, to wszystko przejawiało się w nim jako żywe, jako prawdziwe, bo takie to dla niego było, ale to wszystko było nie jego. Tą postawą, tymi zachowaniami wprowadzał w system to co wykluczone.
Klienci często się mnie pytają co to znaczy zając swoje miejsce. Zajmowanie swojego miejsca łączy się z poczuciem lekkości w ciele, z poczuciem przepływu, z poczuciem niesienia tylko swoich ciężarów, a swoje ciężary są do uniesienia, są stymulujące do działań, do życia, do tego gdzie jest więcej. Jak natomiast stoisz w nie swoim miejscu, to jest Ci zbyt ciężko. Sukces wyrywasz paznokciami drapiąc do krwi w skale. Nie masz siły żyć, nie masz siły iść do więcej. Tak objawia się stanie w nie swoim miejscu.
Zakochujemy się w obrazie osoby, a nie w niej samej. Uczymy się tworzyć obrazy, manipulować obrazem, można się tego nauczyć, ale to wszystko co wynika z manipulacji zawsze na dnie podszyte jest strachem. Carlos Castaneda, w swoich książkach o Don Juanie pisał, że jest czterech naturalnych wrogów naszego wzrostu. Pierwszym z nich jest strach. Drugim jest widzenie. Trzecim jest moc. A czwartym jest starość.
(“fragment opisujący dokładnie czterech wrogów człowieka wiedzy”)
Świadomość wzorców, w które jesteśmy uwikłani to jedno. Rozwój, czyli umiejętność czy tez przepracowanie wzorca to drugie. Mogę mieć tak jak pisałem świadomość, że drugi człowiek nie jest moją własnością, ale mogę nie umieć tak żyć, jakby on nie był moją własnością, bo w każdej sytuacji, która potencjalnie w moich odczuciach wiąże się potencjalnie ze zdradą, mogę zachowywać się tak, jakbym gdzieś w środku miał taki wewnętrzny przymus np.. Kontrolowania tej drugiej osoby. Oczywiście jesteśmy mistrzami okłamywania samego siebie. To umiemy doskonale. Wmawiamy sobie, że zadzwonimy, lub przyjedziemy do naszego partnera, który jest na spotkaniu, aby się z nim spotkać, z nagłej niepohamowanej tęsknoty, ale tak naprawdę chcemy wiedzieć co robi, z kim, o której porze, i czy przypadkiem tam, gdzie on jest nie ma nikogo, kto by zagroził naszemu status qwo.
Możemy mieć świadomość tego, że drugi człowiek jest wolny, w swoich decyzjach, ale nie mamy przepracowanego wzorca bycia wolnym, samemu ze sobą. Nie potrafimy się otworzyć na swoją wolność. Czasami oczekujemy, żeby ktoś zaakceptował naszą wolność, ale my jego wolności nie jesteśmy w stanie zaakceptować. Dajemy sobie prawo do bycia wolnym, w relacji, ale drugiemu człowiekowi nie chcemy pozwolić na tą wolność.
Czasami po kilku, kilkunastu latach życia razem, jak ma się już za sobą porozpuszczane te złudzenia, iluzję i oczekiwania, widzimy siebie nawzajem. Patrzymy sobie w oczy, i we wnętrzu duszy mówimy trzy magiczne słowa. „Tak, Proszę, Dziękuję”. Tak mówimy to partnera takiego jakim on jest, do jego osobistych historii, jego losu, jego ciężarów, i potencjałów. Proszę mówimy, bo wchodząc w relacje otwieramy się, przed tą drugą osobą, w tym proszę jest pokora, i prośba też o akceptację. A w Dziękuję jest między innymi to, że jest, bo nie musiał być, w każdej chwili mógł zrobić inaczej.